Jest w roku taki czas, gdy polityk staje się czuły. Głos mu mięknie, spojrzenie łagodnieje, a ręka, która przez jedenaście miesięcy podpisuje ustawy z kamienną twarzą, nagle wyciąga się ku obywatelowi niczym dłoń świętego Mikołaja. To czas Bożego Narodzenia. Czas, gdy państwo opiekuńcze rodzi się na nowo. W żłóbku nie leży już Dzieciątko, lecz budżet. Owinięty w pieluszki z dotacji, ogrzewany ciepłem transferów socjalnych, strzeżony przez aniołów z ministerstw. Nad nim pochylają się Trzej Królowie: Urzędnik, Ekspert i Spin Doktor, każdy z darem, obietnicą. Złoto stabilności, kadzidło empatii i mirrę… no cóż, mirra zawsze przyda się na ból po inflacji. Państwo opiekuńcze ma bowiem tę niezwykłą cechę, że nigdy nie mówi, skąd bierze. Ono po prostu daje. Jak święty Mikołaj, tylko bez worka z własnymi prezentami. Bo prezenty są nasze. Z podatków, składek, opłat i „tymczasowych” danin. I nie chodzi o to, że pomoc jest zła. Chodzi o to, że stała się liturgią. Każdy nowy program ma swoją nazwę, swoją opowieść i swoją mszę transmitowaną w prime time. A kto zapyta o rachunek? Ten jest jak puste miejsce przy stole - symboliczny, nikt nie chce, żeby naprawdę ktoś na nim usiadł. Narodzenie państwa opiekuńczego powtarza się co roku. Zawsze w atmosferze wzruszenia, zawsze w imię dobra wspólnego, zawsze „bo ludziom się należy”. A gdy ktoś nie klęka przed żłóbkiem i nie śpiewa kolęd o redystrybucji, zostaje nazwany „Nowym Balcerowiczem”. Bo w tej opowieści nie ma miejsca na pytanie, czy prezenty mają granice. Czy można dawać w nieskończoność, nie produkując nic poza kolejnymi obietnicami. Czy państwo, które chce być ojcem, matką, nianią i Mikołajem naraz, nie kończy jako dłużnik z brodą z waty. A obywatel? Obywatel siedzi przy stole, je karpia, kiwa głową i liczy w myślach: ile dostał, ile oddał, ile jeszcze odda. I choć cieszy się z prezentu, gdzieś w środku czuje, że rachunek przyjdzie w styczniu. Albo w przyszłym roku. Albo do jego dzieci. Bo państwo opiekuńcze, jak każde dziecko, szybko rośnie. I szybko zaczyna domagać się więcej. A prezentów jak wiadomo nigdy dość. Szczególnie cudzych.
W ielka zmiana. Tym w realiach polskiej polityki jest fuzja Platformy Obywatelskiej, Inicjatywy Polskiej i Nowoczesnej. Partie te połączyły się i dla niepoznaki przybrały jeszcze ani razu nie słyszaną nazwę – Koalicja Obywatelska. Politycy KO mówią o wielkim połączeniu sił, ale o jakich siłach tu mówimy. Platforma Obywatelska przyjęła pod swój płaszczyk partie o których istnieniu nikt nie słyszał, a jeżeli słyszał to już dawno o tym zapomniał. Inicjatywa Polska nie przynosi ze sobą nic. Inaczej jest w przypadku Nowoczesnej, to jest partia z krwi i kości i w ramach dobrego rozpoczęcia współpracy przynosi ze sobą 2 mln długu. Ale nie to jest w tym wszystkim najważniejsze. Najważniejsze wydarzyło się tego dnia na scenie, głos zabrał Donald Tusk. Przemówienie nie było tradycyjnym przemówieniem jakiego powinniśmy spodziewać się po premierze poważnego, demokratycznego państwa. Oprócz standardowych haseł o jedności, współpracy, wolności, Europie, usłyszeliśmy premiera który odpalił n...
Komentarze
Prześlij komentarz