W święta wszyscy kochamy się bardziej. Przynajmniej deklaratywnie. W Wigilię jesteśmy cierpliwi, wyrozumiali i pełni ciepła. Nawet wujek, którego poglądy przez resztę roku uznalibyśmy za osobiste zagrożenie dla demokracji, dostaje dodatkowy kawałek sernika. Nawet ciotka, która „zawsze wie lepiej”, nagle „ma swoje zdanie i ma do niego prawo”. Cud? Nie. Raczej rozejm.
Miłość bliźniego ma bowiem termin ważności. Krótki. Najczęściej kończy się 27 grudnia, kiedy resztki karpia przestają usprawiedliwiać dobre maniery. Wtedy wracamy do normy: do oburzenia, pogardy, moralnej wyższości i świętego przekonania, że „z nimi nie da się rozmawiać”.
W Boże Narodzenie wszyscy jesteśmy lepsi, ale tylko na chwilę. Jakby empatia była świątecznym swetrem: zakładamy ją na kilka dni, bo tak wypada, po czym chowamy głęboko do szafy, bo niewygodna i gryzie. Przez resztę roku bliźni znów staje się przeciwnikiem, zagrożeniem albo memem do wyśmiania.
Co roku słyszymy te same hasła: pojednanie, wspólnota, pokój. Ale niech tylko ktoś przy stole wspomni o polityce, Kościele, pieniądzach albo przyszłości kraju i magia znika szybciej niż pierwsza gwiazdka za chmurami. Nagle okazuje się, że miłość bliźniego działa pod warunkiem, że bliźni myśli tak jak my, głosuje jak my i najlepiej milczy.
Boże Narodzenie obnaża naszą hipokryzję. Pokazuje, że potrafimy być dobrzy, tylko nie chcemy być tacy na stałe. Że zgoda jest możliwa, ale traktujemy ją jak świąteczny wyjątek, a nie codzienny obowiązek. Łatwiej złożyć życzenia niż naprawdę wysłuchać. Łatwiej połamać się opłatkiem niż realnie przełamać uprzedzenia.
A przecież sens tych świąt nie polega na tym, by przez trzy dni udawać lepszy świat, tylko by sprawdzić, czy da się go utrzymać dłużej. Jeśli miłość bliźniego kończy się 27 grudnia, to może nigdy jej naprawdę nie było.
Więc może największym problemem nie jest to, że świat po świętach znów jest brutalny. Problemem jest to, że w święta udajemy, że taki nie jest.
Komentarze
Prześlij komentarz